wtorek, 1 sierpnia 2017

Nielegal #8/17


Pamiętamy

Od kilku lat obserwujemy swoisty kult historii patriotycznej. Jest to dość uproszczona wersja nauki znanej ze szkół – polega bowiem na wyłącznym skupieniu wokół historycznych sukcesów Polski i Polaków, ich gloryfikacji oraz piętnowaniu wszelkich sygnałów świadczących na niekorzyść kultu narodowego. Oczywiście, na wstępie trzeba wyraźnie zaznaczyć, że jest to bardzo dobra moda, ale pod jednym warunkiem – że zachowa się odrobinę krytycyzmu oraz sięgnie wzrokiem trochę szerzej i dalej, w głąb historii. 

Głównymi przedmiotami zainteresowania w historii patriotycznej są: Powstanie Warszawskie, Żołnierze Wyklęci, nazewnictwo obozów koncentracyjnych. Rzadziej, ale również wspomina się o: Husarii, Hołdzie Pruskim, Hołdzie Ruskim, Bitwie pod Wiedniem, Bitwie Warszawskiej oraz Bitwie o Anglię (kto pamięta daty?). Jak łatwo zauważyć, wspólną osią jest wojna. To oczywiście nie dziwi, bo historia, co do zasady miłuje się w wojnach, a te im dramatyczniejsze, tym są lepiej zapamiętane. I tak oto, w historii patriotycznej motywem przewodnim jest zwycięska lub przynajmniej niezłomna walka Polaków. 

Wspomniany na wstępie, kult historii patriotycznej najlepiej dostrzegalny jest w Internecie oraz na ulicach miast, miasteczek - rzadziej wsi. W mediach społecznościowych na potęgę mnożą się strony związane z tą tematyką. W okresach przesilenia (najczęściej w okolicach rocznic) nie da się przeserfować przez Internet bez zdjęcia, obrazka czy mema o polskim mesjanizmie. Natomiast, kiedy mowa o historii na ulicach, chodzi oczywiście o wszelkiej maści czapki, koszulki, bluzy, piterki, tatuaże i naklejki… Tu rządzi Znak Polski Walczącej (tzw. kotwica) i Powstanie Warszawskie (Pamiętamy ’44). Raczej nikt nie próbuje na portfelu czy pasku do spodni upamiętnić Bitwę pod Wiedniem lub za pośrednictwem czapki z daszkiem przekazać, że w 1920 roku zatrzymaliśmy nieźle rozpędzoną Armię Czerwoną. 

Znak Polski Walczącej
Czy jednak Znaku Polski Walczącej można używać w dowolny sposób? Oczywiście, nie, a zadbał o to ustawodawca ;) Zgodnie z art. 2 ustawy z dnia 10 czerwca 2014 r. o ochronie Znaku Polski Walczącej (Dz. U. z 2014 r., poz. 1062) „Otaczanie Znaku Polski Walczącej czcią i szacunkiem jest prawem i obowiązkiem każdego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej”. Natomiast w art. 3 ww. ustawy określono, że „Kto publicznie znieważa Znak Polski Walczącej, podlega karze grzywny.”. Co to oznacza w praktyce przekonała się m.in. organizatorka czarnego protestu, podczas którego uczestniczki posługiwały się transparentem ze Znakiem Polski Walczącej z dorobionymi piersiami (w części z literą W). Zdaniem Sądu Rejonowego w Kielcach, taka grafika, podpisana hasłem „Polka walcząca” stanowiła znieważenie symbolu prawnie chronionego. Co ciekawe, w podobnej sprawie, Sąd Rejonowy w Szczecinie uznał, że „Polka Walcząca” nie znieważa Znaku Polski Walczącej. Jak widać kwestia znieważenia „kotwicy” jest niejasna nawet dla sądownictwa (może lepiej oceniać to na gruncie estetyki i dobrych obyczajów, a nie przepisów i regulacji?). Przed podobnym wyzwaniem stanął niedawno Sąd Rejonowy w Szczecinie-Centrum, który rozpatrywał sprawę sprzedawcy drewnianych kijów ze Znakiem Polski Walczącej (i Małego Powstańca). Kije przypominały te do baseballu, ale były mniejsze – nieprzepisowe ;) Można domniemywać, że to przedmioty kolekcjonerskie lub – jak uznał Sąd – broń biała. Sprzedawca próbował się tłumaczyć, że handluje prototypem kija baseballowego w wersji „junior”, a jeśli nawet uznać go za broń białą, to twierdził, że mogłaby posłużyć do obrony granic, gdyby zaszła taka potrzeba :D Oczami wyobraźni widzę, jak Wojska Obrony Terytorialnej, wyposażone w małe kije baseballowe bronią granic Polski i serce mi rośnie. Sąd jednak nie podzielił mojego zachwytu i orzekł, że mężczyzna „(…) działał z zamiarem ewentualnym, tzn. od początku godząc się na to, iż może doprowadzić do naruszenia czci i szacunku należnych chronionemu symbolowi. Istotą znieważającego działania było wykorzystanie i publiczne rozpowszechnianie chronionego znaku Polski Walczącej na przedmiocie, którego posiadanie jest zabronione i który dodatkowo budzi w społeczeństwie zdecydowanie negatywne skojarzenia z przestępczością i przemocą, a zatem takim który absolutnie nie powinien stanowić nośnika symboli otaczanych ogólnonarodową czcią” (za Dziennik Gazeta Prawna, z 14 lipca 2017 r., nr 141, str. B7). Wniosek z tego taki, że Znaku Polski Walczącej nie można umieszczać w dowolnych miejscach, czy na dowolnych przedmiotach. 

Pamiętamy ‘44 
Pamiętamy ’44 nie doczekało się ustawy i raczej próżno jej wypatrywać. Hasło jest zbyt ogólne i szeroko definiowalne (pamiętamy, że „imię jego czterdzieści i cztery”?) żeby można było wprowadzić jakieś rozsądne regulacje prawne. I całe szczęście – przecież nie wszystko trzeba tłumaczyć przepisami. Większość rzeczy polega wyłącznie na zdrowym rozsądku. Tak właśnie, jak kwestia wszechobecnego „Pamiętamy ‘44”. Dziś już nie tylko straszy z naklejek na samochodach (często szło w parze z inną naklejką, co dawało dość groteskowy efekt: Pamiętamy 44 motocykle są wszędzie), ale opanowało też Facebooka. Chyba każdy ma wśród znajomych kogoś, kto skorzystał z najnowszego filtra na awatara, który do zdjęcia dodaje właśnie tę frazę. Poza tym na rynku jest cała masa ubrań i gadżetów o takiej tematyce. Oczywiście pamięć o podniosłych chwilach i wydarzeniach z historii Polski musi cieszyć i cieszy, a jakże! Jednak za każdym razem, gdy widzę „Pamiętamy ’44” mam przemożną ochotę zapytać, co konkretnie pamięta dana osoba? Czy tylko to, że w 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, czy może coś jeszcze, np. ile trwało dni, kto dowodził, które dzielnice uczestniczyły w powstaniu i jak długo, a nawet jakie opaski i na którym ramieniu nosili powstańcy? Zakładając, że koszulka z „Pamiętamy ‘44” kosztuje 50 zł, a średnia krajowa to około 3200 zł na rękę, to zakup koszulki przeciętnie wymaga 2,5h pracy (3200zł/160h=20zł/h) – tyle czasu wystarczy, by faktycznie coś zapamiętać o Powstaniu Warszawskim ;) 

To nie jedyne przypadki pojawiania się w przestrzeni publicznej Znaku Polski Walczącej i odwołań do Powstania Warszawskiego. Oto kolejne „zjawiska”. Najpierw laureat w kategorii „Janusze biznesu”, czyli Polska Grupa Energetyczna – „Mecenas Muzeum Powstania Warszawskiego”. Jego marketingowcy zaprezentowali plakat przedstawiający powstańca, z podpisem: „Poświęcenie to wielka energia” i logiem „PGE Zapewniamy energię”. Kogoś na pewno rozpierała duma, kiedy to wymyślił. Brawo – reklama dźwignią handlu. Okazuje się, że nie tylko w biznesie ww. symbole uległy dewaluacji. „Pamiętamy ‘44” to podobno swoisty list żelazny na warszawskich drogach. Goście z innych miast przyklejają sobie patriotyczne/powstańcze naklejki, bo są przekonani, że funkcjonują one jako glejt zapewniający, że nikt auta nie porysuje, np. za krakowskie tablice rejestracyjne. Wspaniały mechanizm zapominania, czego dotyczy fraza „Pamiętamy ‘44” :/ Bo samej zależności między naklejką, a wydumanym zjawiskiem niszczenia aut nawet nie warto komentować…

Podsumowując, raz jeszcze podkreślę, że wspaniała jest pamięć o tak heroicznych wydarzeniach z historii Polski, jak Powstanie Warszawskie czy walka z okupantem i stoczone bitwy (nie tylko te wygrane). Wiedza na ich temat wzbogaca nas, utrwala i promuje postawy patriotyczne, a także pozwala lepiej zrozumieć przyczyny pewnych zjawisk i wydarzeń, również współczesnych. Jednak nie każda wzmianka o Powstaniu Warszawskim oznacza oddawanie powstańcom należnego szacunku. I nie jest kwestią ustawy określanie zasad okazywania pamięci. Prawo nie zastąpi wyczucia dobrego smaku czy poczucia estetyki. Jeśli ktoś uważa, że miejscem właściwym dla Znaku Polski Walczącej jest kominiarka, a symbol Powstania Warszawskiego powinien chronić lakier jego auta lub reklamować jego firmę, to nie jest to problem wyłącznie przepisów i norm prawnych. Chyba gdzieś, po drodze kultywowania historii patriotycznej, moda i idea rozjechały się w przeciwnych kierunkach :/
 
Mateusz Siek 
Warszawa 1.08.2017 r.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Nielegal #7/17


Po co dzwonić pod 112?

Kiedyś, gdy potrzebowano lekarza, to dzwoniono pod 999, kiedy się paliło – 998, aby wezwać policję – 997. Każde dziecko obowiązkowo musiało znać te numery. Uczyli ich rodzice, uczyła szkoła. W wiadomościach, od czasu do czasu, podrzucano wzruszającą historię, jak to niemowlę (prawie niemowlę) uratowało czteropokoleniową rodzinę z pożaru, dzwoniąc po pomoc. No ale czasy się zmieniają, panująca moda na uproszczenia bezustannie musi konfrontować się z natłokiem zbędnych informacji. Efekt jest taki, że aby nie trzeba było się uczyć tych trzech magicznych numerów, wprowadzono dodatkowo czwarty – uniwersalny. Na szczęście też tylko trzycyfrowy: 112 ;) 

Czemu służy 112? Jest to jednolity dla całej UE numer ratunkowy. Niezależnie w którym kraju członkowskim się znajdujemy, to pod 112 otrzymamy pomoc. W Polsce numer ten został uruchomiony w 2014 roku, na mocy ustawy z dnia 22 listopada 2013 r. o systemie powiadamiania ratunkowego (Dz. U. z 2013 r., poz. 1635, z późn. zm.; dalej ustawa s.p.r.). Dzięki temu nie trzeba już zastanawiać się i szukać w pamięci skojarzeń, jaki jest numer do danej służby ratunkowej (np. 997 ma na końcu „7”, jak siekierkę, a siekierka to broń, a broń to policja!). W razie zagrożenia zdrowia, życia, bezpieczeństwa wystarczy zadzwonić pod 112, przekazać zgłoszenie i gotowe. Kiedy my czekamy na pomoc, operator przekazuje nasze zgłoszenie dalej, do służb ratunkowych, np. Policji, Straży Pożarnej. Wtedy dopiero właściwy dyspozytor podejmuje decyzję o wysłaniu radiowozu lub karetki. Czas zaoszczędzony na przypominaniu sobie numeru oddajemy na rzecz pośrednika (112) jakim jest centrum powiadamiania ratunkowego (dalej CPR). Ale może i słusznie, bo w przypadku zdarzenia wymagającego interwencji kilku różnych służb, to centrum odpowiada za powiadomienia poszczególnych z nich. A mowa nie tylko o służbach ratunkowych ale i pomocniczych, tj. pogotowie gazowe, pogotowie wodociągowe, pogotowie energetyczne, straże miejskie/gminne, GOPR, TOPR, Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego, czy nawet Sanepid. 

Jeden numer ma sens – jest sporym uproszczeniem. Ale cztery numery to przesada. Można się np. zastanawiać czy lepiej dzwonić pod 112, czy może bezpośrednio kręcić 997? Jak się okazuje eksperci mają na ten temat różne teorie. Na przykład w tym roku odbywałem szkolenie z BHP, na którym instruktorka postanowiła odpytać grupę z trzech magicznych numerów (najpierw rodzice, potem szkoła, a teraz jeszcze instruktor BHP – sic!). Kiedy padło na mnie, dałem się ponieść entuzjazmowi upraszczania i odpowiedziałem, dumny z resztą z siebie, że jak się pali to dzwonię pod 112. Otóż błąd: „Źle, tak to dzieci mogą! A pan jako dorosły człowiek powinien wiedzieć, że dzwonimy pod 998, bo w ten sposób zaoszczędzamy cenne sekundy, które dyspozytorzy straciliby na przekazywanie sobie naszego zgłoszenia.” Jak widać BHP idzie troszkę pod prąd planom rządowym. Ale w ratownictwie podobno najważniejszy jest czas reakcji, więc złych intencji zarzucić pani instruktor nie można ;) 

Niezależnie jednak od BHP, z ustawy s.p.r. i jej uzasadnienia jasno wynika, że stanem pożądanym jest obsługa wszystkich czterech numerów: 112, 999, 998 i 997 przez CPR. Nie będzie już miało takiego strategicznego sensu dzwonienie pod którykolwiek z numerów tradycyjnych (999, 998, 997), bo „dostawca publicznie dostępnych usług telefonicznych” i tak połączy nas z CPR – tak samo jakbyśmy dzwonili pod 112. I nie jest to tylko pieśń przyszłości. W Raporcie funkcjonowania systemu powiadamiania ratunkowego w 2016 r., zatwierdzonym przez Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, wskazuje się że „w związku z zakończeniem procesu doposażania centrów powiadamiania ratunkowego, a także mając na uwadze trwający proces zatrudniania nowych operatorów numerów alarmowych, na rok 2017 planowane jest rozpoczęcie procesu przejmowania obsługi zgłoszeń alarmowych kierowanych do numerów obsługiwanych obecnie przez dyspozytorów Policji, Państwowej Straży Pożarnej oraz dyspozytorów medycznych”. Czyli jednak zamiast trzech numerów będą cztery, ale wszystkie połączą nas z tym samym CPR. Magiczne numery z dzieciństwa bezpowrotnie stracą swoją wyjątkowość. Nie zadzwonimy już na Policję czy Straż Pożarną, tylko do dyspozytora ogólnego. 

Na tę chwilę jednak, CPR borykają się z innym, naprawdę poważnym problemem. Otóż większość osób dzwoniących pod 112 wcale nie potrzebuje pomocy w związku z nagłym zagrożeniem życia lub zdrowia i tylko blokują linię. Jak wynika ze Statystyk dotyczących funkcjonowania systemu powiadamiania ratunkowego (publikowanych na stronie BIP MSWiA) i wcześniej przytaczanego Raportu skala zjawiska jest olbrzymia. W pierwszym roku funkcjonowania numeru 112 zanotowano 10 340 761 zgłoszeń fałszywych (ponad 19 na minutę!), co stanowi 48% wszystkich zgłoszeń w danym roku! Ponadto 35% to zgłoszenia anulowane, czyli rozłączone przed podjęciem przez dyspozytora (prawdopodobnie wykonane w celu przetestowania telefonu lub zasięgu sieci), a zaledwie 17% to zgłoszenia uwzględnione. W pierwszym roku można jeszcze próbować wytłumaczyć taką druzgoczącą statystykę, zaciekawieniem obywateli nowym numerem ;) Ale przychodzi rok 2015 i sytuacja się powtarza: 45% - fałszywe, złośliwe, niezasadne; 37% anulowane; 18% uwzględnione. Rok 2016: 47% - fałszywe, złośliwe, niezasadne; 34% anulowane i 19% uwzględnione. I jeszcze coś ze statystyki – w 2016 r. dyspozytorzy około 25% czasu poświęcili na fałszywe zgłoszenia (średni czas obsługi zgłoszeń zasadnych [3 753 268] wynosił 129 s., natomiast fałszywych [9 084 595] 18 s.)! 

Problem jest na tyle poważny, że zainteresował się nim sam Prezydent RP. W dniu 12 czerwca 2017 r. skierował do Marszałka Sejmu projekt nowelizacji ustawy z dnia 20 maja 1971 r. Kodeks wykroczeń (Dz. U. z 2015 r., poz. 1094, z późn. zm.). Zmiana ma polecać na dodaniu zapisu, zgodnie z którym kto umyślnie, bez uzasadnienia, blokował będzie telefoniczny numer alarmowy, utrudniając lub uniemożliwiając prawidłowe funkcjonowanie systemu powiadamiania ratunkowego, podlegać będzie karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny do 1 500 zł. W obecnym stanie prawnym brak jest przepisów karnych, które wprost odnoszą się do osób blokujących linie alarmowe. Można oczywiście zastanawiać się nad stosowaniem art. 160 ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. Kodeks karny (Dz. U. z 2016 r., poz. 1137, z późn. zm.) „Kto naraża człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.” lub art. 66 Kodeksu wykroczeń „Kto, chcąc wywołać niepotrzebną czynność, fałszywą informacją lub w inny sposób wprowadza w błąd instytucję użyteczności publicznej albo organ ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny do 1500 zł.”, jednak nie w każdym przypadku będą one właściwe lub proporcjonalne do czynu. Jak wskazano w uzasadnieniu do projektu nowelizacji „Rozbieżność kwalifikacyjna omawianych czynów wzmacnia wątpliwości co do adekwatności stosowanych przepisów w stosunku do zachowań polegających na blokowaniu numerów alarmowych. Przepis art. 66 Kodeksu wykroczeń penalizuje jedynie czyn sprawcy, który fałszywą informacją wprowadza w błąd instytucję albo organ.”. Taki stan rzeczy przemawia za pozytywną oceną prezydenckiej inicjatywy. 

Czytając jednak projektu nowelizacji można odnieść wrażenie, że Prezydent obawiał się krytyki totalnej (skojarzenie z opozycją totalną jest przypadkowe) i dla podkreślenia słuszności swoich racji odwołał się w uzasadnieniu do konkretnych przykładów. Warto je przytoczyć, bo są dość niesamowite: „W Nowym Tomyślu mężczyzna w przeciągu sześciu godzin 67 razy wybierał numery 112 i 997 (…)” „Mieszkaniec Głuchołaz na Opolszczyźnie wykonał ponad 5 tysięcy połączeń na alarmowe numery telefonicznej straży pożarnej i pogotowia ratunkowego.” „Mieszkaniec Skarżyska-Kamiennej dezorganizował pracę służ ratowniczych i narażał ludzi na niebezpieczeństwo łącząc się z numerem 112 od kilku do kilkuset razy dziennie. W sumie zadzwonił na numer Centrum Powiadamiania Alarmowego 870 razy.” „Mieszkanka Ełku zablokowała policyjną linię telefoniczną dzwoniąc na numer 997 ponad 200 razy dziennie.” WOW, takie uzasadnienie to jednak siła argumentu :D Mnie przekonało! 
 
 
Mateusz Siek 
Warszawa 17.07.2017 r.

środa, 21 czerwca 2017

Nielegal #6/17


Pensja tajemnicza jak sekret
Jakiś czas temu, podczas rozmowy z kolegą, doszliśmy do pozornie błahego tematu, jakim jest ujawniania wysokości wynagrodzenia. Nie chodzi oczywiści o moją lub jego ciekawość o zarobki tego drugiego, ale o możliwość ujawniania ich koledze z pracy. No bo skąd wiedzieć, czy aby pracodawca traktuje pracowników równo i koledze zza biurka nie płaci, za tę samą pracę, dwa razy tyle co nam, tylko dlatego, że tamten jest np. lewakiem (albo „prawakiem” – zależy od pracodawcy)? Wydawało mi się, że najprostszą metodą jest zapytanie współpracownika, o to ile zarabia. Intuicyjnie odrzuciliśmy kwestię wypada/nie wypada, bo to zależy od relacji koleżeńskich. Problem powstał jednak, kiedy mój znajomy stwierdził, że ogranicza go klauzula poufności i w jego firmie takich rzeczy nie wolno ujawniać, a ów koledze zza biurka to już absolutnie nie, bo ten gotów się jeszcze na to powołać u pracodawcy, co może skutkować dyscyplinarką lub nawet zwolnieniem… Bardzo poważna sprawa, tylko że z możliwością takich konsekwencji to zgodzić się nie mogłem, a i sama legalność klauzuli poufności budziła moje największe wątpliwości. Należało więc sprawę zbadać ;) 

Zwyczajowo zacząłem od sprawdzenia, czy może tak ważka kwestia została uregulowana w ustawie z dnia 26 czerwca 1974 r. Kodeks pracy (Dz. U. z 2016 r., poz. 1666, z późn. zm.; dalej k.p.)? Otóż nie. W 1974 roku ustawodawca jakoś nie spodziewał się, że na wolnym rynku kwestia ujawniania zarobków będzie mogła stanowić problem. Niestety również liczne nowelizacje nie przewidziały regulacji w tym zakresie – zapewne przyjmując, że sprawa ta wynika z przepisów w sposób pośredni lub jest mało istotna. 

Nie odwlekając zbytnio, sięgnąłem po najskuteczniejszą metodę badawczą – zwróciłem się o pomoc do wujka Google ;) Oczywiście nie zawiódł, zna przecież odpowiedź na każde pytanie i zawsze znajdzie się jakaś zgodna z naszymi poglądami ;) W tym przypadku miał ich aż nadmiar. Po wstępnej selekcji okazało się, że w większości sensownych wyników przewija się odwołanie do tajemniczego pisma Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, które wskazuje na niedopuszczalność stosowania klauzuli poufności. Wszystko pięknie, tylko jak tu się powołać na dokument, którego się nie widziało – a nigdzie w sieci nie dryfuje skan tego pisma :/ Skoro tak, to pozostało mi już tylko samodzielnie wystąpić do MRPiPS o stanowisko w tej kwestii. 

Ministerstwo sprawę potraktowało z należytą powagą i niebawem otrzymałem wyczerpującą odpowiedź z Departamentu Prawa Pracy MRPiPS (pismo z dnia 11 maja 2017 r.; znak: DPR.III.053.139.2017.AG). Stawiane w niej tezy potwierdziły moje wątpliwości. Co prawda zaznaczono, że „poglądy wyrażone przez Departament nie maja charakteru wiążącego dla pracowników, pracodawców, organów kontroli, a także sądów”, jednak jak tu nie dać wiary komuś, kto się z nami zgadza, o majestacie urzędu nie wspominając ;) 

A w otrzymanym piśmie, już w pierwszych zdaniach, wprost wskazano, że: „Wprowadzenie przez pracodawcę obowiązku zachowania przez pracownika poufności otrzymywanego przez niego wynagrodzenia, rozumianego w ten sposób, że pracownik nie ma prawa dysponować dowolnie swoim wynagrodzeniem, a więc i przekazywać innym osobom informacji o jego wysokości, naruszałoby art. 111 k.p. [przyp. red. art. 111 k.p.: „Pracodawca jest obowiązany szanować godność i inne dobra osobiste pracownika.”] Określony w tym przepisie obowiązek szanowania dobra osobistego pracownika, jakim jest jego wynagrodzenia za pracę, wyklucza zatem możliwość zobowiązania go do zachowania w tajemnicy indywidualnej wysokości wynagrodzenia. W ten sposób bowiem pracodawca bezprawnie wkraczałby w sferę dobra osobistego pracownika, chronionego przy pomocy wskazanego przepisu.”. 

Co prawda informacja o wysokości wynagrodzenia nie została wprost wymieniona w art. 23 ustawy z dnia 23 kwietnia 1964 r. Kodeks cywilny (Dz. U. z 2017 r., poz. 459, z późn. zm.), zgodnie z którym „dobra osobiste człowieka, jak w szczególności zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji, nietykalność mieszkania, twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska, pozostają pod ochroną prawa cywilnego niezależnie od ochrony przewidzianej w innych przepisach” – jednak w przepisie tym posłużono się katalogiem otwartym, w którym wskazano jedynie przykłady służące do zobrazowania tej klauzuli generalnej. O słuszności klasyfikowania informacji o wynagrodzeniu jako dobra osobistego świadczy natomiast orzecznictwo. Zgodnie z uchwałą Sądu Najwyższego w składzie 7 sędziów z 16 lipca 1993 r. (I PZP 28/93, OSNC 1994, nr 1, poz. 2) „ujawnienie przez pracodawcę bez zgody pracownika wysokości jego wynagrodzenia za pracę może stanowić naruszenie dobra osobistego". Pomimo, że sama sprawa dotyczyła sytuacji zgoła odmiennej od analizowanej przez mnie, to istotne znaczenie ma fakt uznania, że informację o wysokości wynagrodzenia należy traktować jako dobro osobiste pracownika

Odnosząc się do problemu, Departament Prawa Pracy MRPiPS spojrzał na sprawę szerzej niż miałem to na myśli i słusznie wskazał również na konsekwencje stosowania klauzuli poufności, które wykraczają poza relacje koleżeńskie wewnątrz firmy. Departament zauważył m.in., że klauzula poufności może mieć wpływ na zdolności negocjacyjne pracownika, w przypadku ustalania wynagrodzenia u nowego pracodawcy: „pozbawienie pracownika prawa do informowania przyszłego pracodawcy o wysokości aktualnego wynagrodzenia osłabia jego pozycje negocjacyjną i stanowi nieuzasadnione ograniczenie swobody nawiązania stosunku pracy”. Co więcej, wprowadzenie takiego zakazu mogłoby mieć również wpływ na sferę pozazawodową życia pracownika – nieujawnienie wysokości wynagrodzenia często uniemożliwia skorzystanie z formy płatności ratalnej. Oczywiście oba przykłady odbiegają od kazusu ujawnienia wysokości zarobków koledze z pracy, jednak sam mechanizm klauzuli poufności jest dla nich wspólny. Skoro za niezasadny uznajemy zakaz udzielania takich informacji poza obrębem przedsiębiorstwa, to tym bardziej brak jest podstaw do wprowadzania go dla obiegu informacji wewnątrz firmy. 

Jeśli chcemy pochwalić się naszą pensją, to nic nie stoi na przeszkodzie. Nawet umieszczenie klauzuli poufności w umowie o pracę, na której zapisy przecież się zgodziliśmy, nie może mieć wpływu na nasze prawa. Zgodnie bowiem z art. 18 § 1 i 2 k.p. postanowienia umów o pracę oraz innych aktów, na których podstawie powstaje stosunek pracy, a które są mniej korzystne dla pracownika niż przepisy prawa pracy są nieważne – zamiast nich stosuje się odpowiednie przepisy prawa pracy. W tym miejscu należy przypomnieć, że zgodnie z zaprezentowaną wykładnią, klauzula poufności jest niezgodna z art. 111 k.p., czyli należy traktować ją jako nieważną. 

Powyższe argumenty wydają się być wyczerpujące i jasno przemawiać za niedopuszczalnością stosowania takich zakazów. Internety jednak łatwo się nie poddają i bez trudu można natrafić na różne teorie, jak skutecznie klauzulę poufności wprowadzić w życie. Najczęściej przewijającym się pomysłem jest odwołanie do art. 100 § 2 pkt 4 k.p., zgodnie z którym „pracownik jest obowiązany w szczególności dbać o dobro zakładu pracy, chronić jego mienie oraz zachować w tajemnicy informacje, których ujawnienie mogłoby narazić pracodawcę na szkodę”. I rzekomo ujawnienie wysokości wynagrodzenia na danym stanowisku może pracodawcę narazić na szkodę, bowiem przyczynia się do ujawnienia siatki płac w przedsiębiorstwie. Nie jest to jednak słuszne założenie, ponieważ wynagrodzenie jednostkowego pracownika nie może być utożsamiane z informacją o funkcjonowaniu firmy – odnosi się do konkretnego stosunku pracy, ustalanego z uwzględnieniem rodzaju wykonywanej pracy, wymaganych kwalifikacji oraz ilości i jakości świadczonej pracy, nie zaś struktury płacowej przedsiębiorstwa. 

W tym miejscu należy jednak podkreślić rozróżnienie pomiędzy funkcjonującym u pracodawcy całym systemem wynagrodzenia, który może być objęty tajemnicą przedsiębiorstwa, a indywidualnie ustalonym wynagrodzeniem danego pracownika, którego taka tajemnica nie dotyczy. 

Również niezasadne są sugestie o możliwości umieszczenia klauzuli poufności w regulaminie pracy i w konsekwencji powoływanie się na art. 100 § 2 pkt 2 k.p. („pracownik jest obowiązany w szczególności przestrzegać regulaminu pracy i ustalonego w zakładzie pracy porządku”). Jak wskazuje Departament Prawa Pracy MRPiPS „Regulamin pracy jest wewnętrznym aktem pracodawcy, służącym do skonkretyzowania praw i obowiązków stron stosunku pracy, związanych z porządkiem pracy w zakładzie pracy. Rozporządzania własnym dobrem osobistym, jakim jest wysokość wynagrodzenia, nie stanowi natomiast kwestii porządkowych.” 

Na koniec wrócę jeszcze do mojej rozmowy z kolegą. Po otrzymaniu odpowiedzi z Ministerstwa oczywiście ponownie przedstawiłem mu swoje racje, tym razem posiłkując się stanowiskiem Departamentu Prawa Pracy MRPPS. I już miałem triumfować, kiedy znajomy rzucił Asa z rękawa, w mniej więcej takich słowach: „No i spoko, że klauzula poufności jest teoretycznie niedozwolona – to znaczące, TEORETYCZNE ustalenie. Jednak praktycznie to jest to umowa dżentelmeńska, i jeśli się ją złamie, to stosunki z przełożonym też się zaczynają łamać, czyli mam po premii uznaniowej.”. W tym momencie pora była lądować, bo lewitowanie w paragrafach oderwało mnie od szarej rzeczywistości, która na każdym kroku, bezlitośnie przypomina, że pewnych standardów zakazami i nakazami nie da się wyegzekwować. „A jak się nie podoba, to tam są drzwi…

Mateusz Siek 
Warszawa 21.06.2017 r.

wtorek, 9 maja 2017

Nielegal #5/17


„Dajcie mi tatuaż, a paragraf się znajdzie…”

Wydawać by się mogło, że litera prawa odciska piętno na każdej sferze życia człowieka. Teraz, w czasach regulacji totalnej, której symbolem stały się unijne normy zagięcia banana, sytuacją nie do pomyślenia jest chyba fakt, że trwała zmiana wyglądu ciała nie doczekała się jeszcze swojego miejsca w przepisach prawa. Utarty w społeczeństwie pogląd o tym, że osoby wytatuowane to wyjęte spod prawa typy, rozciąga się jak widać na same tatuaże – też są wyjęte spod prawa ;) A przynajmniej pozornie, bo kiedy wnikliwie zabrać się za badanie tego tematu, to można natrafić na kilka konkretnych regulacji i sporą dezinformację w Internecie. Wybrane zagadnienia postaram się przybliżyć.

W pierwszej kolejności należy zastanowić się jakie bezpośrednie skutki prawne niesie lub może nieść ze sobą zrobienie (sobie) tatuażu? Ponieważ brak jest aktu normatywnego, regulującego ogół kwestii związanych z tą ozdobą, koniecznym jest sięgnięcie do konkretnych przykładów – życiowych sytuacji. W pierwszej kolejności warto pochylić się nad tatuażem u osób niepełnoletnich. Internet donosi m.in., że „dobry salon nigdy nie zrobi takiej dziary”, „trzeba mieć zgodę rodzica”, „po 16-tce można”, „wolno w każdym wieku, tylko robić nie chcą”… A co na to przepisy prawa?
Rzeczywiście nigdzie nie ma wprost zawartej regulacji zakazującej robienia tatuażu u osób poniżej określonego wieku. Nie oznacza to jednak, że nieletni może cały pokryć się malunkami. Zgodnie z art. 92 ustawy z dnia 25 lutego 1964 r. Kodeks rodzinny i opiekuńczy (Dz. U. z 2017 r., poz. 682; dalej krio) dziecko pozostaje aż do pełnoletności pod władzą rodzicielską. Natomiast art. 95 krio trochę precyzuje niejasne pojęcia władzy rodzicielskiej jako obowiązek i prawo rodziców do wykonywania pieczy nad osobą i majątkiem dziecka oraz do wychowania dziecka, z poszanowaniem jego godności i praw. Co prawda zgodnie z art. 20 ustawy z dnia 23 kwietnia 1964 r. Kodeks cywilny (Dz. U. z 2017 r., poz. 459) m.in. małoletni, którzy ukończyli lat trzynaście mogą zawierać umowy należące do umów powszechnie zawieranych w drobnych bieżących sprawach życia codziennego, to jednak zrobienie sobie tatuażu, który na całe życie pozostanie pamiątką młodości, nie może być zaliczone do spraw życia codziennego ;) Tym samym decyzja leży po stronie rodziców (wykonują pieczę nad dzieckiem). I to rodziców, a nie „rodzica”! Bowiem zgodnie z art. 97 § 2 krio o istotnych sprawach dziecka rodzice rozstrzygają wspólnie. Czyli oświadczenie jednego tylko rodzica, to jeszcze za mało, na tatuaż. A czy zgoda obojga rodziców zamyka temat, niezależnie od wieku dziecka? Otóż też nie ;) Najważniejsze jest zawsze „dobro dziecka” – zgodnie z art. 109 § 1 i 2 krio jeżeli dobro dziecka jest zagrożone sąd opiekuńczy wyda odpowiednie zarządzenia, w szczególności może zobowiązać rodziców oraz małoletniego do określonego postępowania. Nie trudno wyobrazić sobie przypadek, kiedy sąd opiekuńczy zabrania wykonania tatuażu u 10-latka, nie bacząc na to jak dużo fantazji mają rodzice, tatuażysta i jak cudowny jest wzór tej dekoracji. Rzecz jasna – sąd musi odpowiednio wcześniej zostać poinformowany o zamiarach rodzinki ;) Tyle o dzieciach, teraz tatuaże.
           
Patrząc przez pryzmat celu, oczywiście poza estetycznym, jaki w zamyśle może mieć osoba tatuująca się, to w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl krew. Grupa krwi jest stosunkowo częstym motywem małych dziar, które mają mieć osobisty charakter oraz celują w aspekty praktyczne. W razie akcji ratunkowej, lekarz widzi oznaczenie grupy krwi i rzekomo nie ma konieczności przeprowadzania badań laboratoryjnych. W założeniu ma to oszczędzić czas mogący stanowić o życiu. Prawdą jest, że taki tatuaż miał zastosowanie w medycynie polowej, głównie podczas IIWŚ. Jedni mieli grupę krwi w książeczce wojskowej, inni wytatuowaną. Ale dziś, w cywilu? Nawet jeśli obawiamy się najgorszego i chcemy jak najbardziej usprawnić pracę służb medycznych, to tatuaż absolutnie nic nie zmienia! Żaden lekarz, niezależnie jakby mu się spieszyło, nie podejmie decyzji o podaniu danej grupy krwi na podstawie dekoracji ciała! Tatuaż nie ma żadnego znaczenia prawnego (jedynie estetyczne). Zgodnie z § 9 ust. 2 rozporządzenia Ministra Zdrowia z dnia 11 grudnia 2012 r. w sprawie leczenia krwią w podmiotach leczniczych wykonujących działalność leczniczą w rodzaju stacjonarne i całodobowe świadczenia zdrowotne, w których przebywają pacjenci ze wskazaniami do leczenia krwią i jej składnikami (Dz. U. z 2013 r., poz. 5) za wiarygodny można uznać wyłącznie wynik badania grupy krwi wpisany w karcie identyfikacyjnej grupy krwi, której wzór jest określony w załączniku nr 3 do rozporządzenia, lub wynik z pracowni serologii lub immunologii transfuzjologicznej. Grupa krwi wskazana w takiej karcie (tzw. krewkarta) jest ustalana – w myśl § 40 tego rozporządzenia – w oparciu o jednobrzmiące wyniki badań dwóch próbek krwi, pobranych w różnym czasie. O tatuażu nie ma ani słowa…
Ale jeśli już jesteśmy przy krwi to trzeba zaznaczyć, że dziara jednak ma pewien wpływ na krew – na krwiodawstwo. Dokładniej, stanowi przeszkodę wykluczającą możliwość oddania krwi (przynajmniej honorowego). Jak podają zasłyszane statystyki, ryzyko złapania czegoś niepożądanego w odpowiednio prowadzonym salonie tatuażu jest ponad stokrotnie niższe niż u przeciętnego fryzjera. A jednak to właśnie tatuaż został wskazany w pozycji 2.2.2 Załącznika nr 1 do rozporządzenia Ministra Zdrowia z dnia 18 kwietnia 2005 r. w sprawie warunków pobierania krwi od kandydatów na dawców krwi i dawców krwi (Dz. U. z 2005 r. Nr 79, poz. 691, z późn. zm.) jako kryterium dyskwalifikujące na okres 6 miesięcy albo na 4 miesiące w przypadku, gdy badania metodami biologii molekularnej w kierunku wirusowego zapalenia wątroby typu B i C, a także HIV, dają wyniki ujemne. Stan ten jest na szczęście mniej trwały niż sam tatuaż i jeśli przeżyliśmy te 6 miesięcy bez hifejca czy innego świństwa, to śmiało można krew oddawać ;)

A teraz wracając do wojska. Jeszcze do niedawna polska armia potrafiła bez oglądania danej dziary, jednoznacznie określić, co jest „tatuażem nieszpecącym”, a co jest „tatuażem szpecącym”! To nie lada sztuka i spora śmiałość kiedy wojskowa komisja lekarska stwierdza, że np. godło polski szpeci człowieka ;) Do 9 lutego 2017 r. obowiązywało bowiem rozporządzenie Ministra Obrony Narodowej z dnia 3 czerwca 2015 r. w sprawie orzekania o zdolności do zawodowej służby wojskowej oraz właściwości i trybu postępowania wojskowych komisji lekarskich w tych sprawach (Dz. U. z 2015 r., poz. 761) w swoim pierwotnym brzmieniu, w którym wskazywano, że tatuaże twarzy, szyi i przedramion należy kwalifikować jako szpecące, a co za tym idzie – przesądzające o niezdolności do służby. Zbuntował się jednak poseł Kukiz’15 Paweł Szramka i drogą głośnej interpelacji poselskiej (nr 2193) uruchomił machinę legislacyjną. Efektem tego stało się wykreślenie zapisu precyzującego, co jest tatuażem szpecącym i spowodowanie, że o kwalifikacji dziary każdorazowo decyduje komisja lekarska – niezależnie od miejsca tatuażu. Reasumując, teoretycznie nawet naśladowcy Mika Tysona mają szanse na kamasze. Teoretycznie.
Analogiczne rozwiązania obowiązują w SKW, SWW, AW, ABW, CBA, Policji, SG, BOR oraz PSP. Pchany jednak wrodzoną podejrzliwością, postanowiłem powiedzieć „sprawdzam” i zapytać u źródła. Wydział Prasowo-Informacyjny Biura Komunikacji Społecznej Komendy Głównej Policji zapytany o praktyczny wymiar tego zagadnienia, wskazał m.in. „iż zarządzeniem nr 7 Komendanta Głównego Policji z dnia 1 marca 2013 r. w sprawie regulaminu musztry w Policji wprowadzono do użytku służbowego regulamin musztry w Policji. W Rozdziale I Ogólne zasady zachowania się policjantów, w pkt 2, ppkt 6 wskazane jest, że umundurowanemu policjantowi zabrania się noszenia lub eksponowania elementów naruszających powagę munduru, w szczególności: (…), widocznego tatuażu. Z pkt 7 ww. rozdziału wynika natomiast, iż w przypadku gdy wygląd umundurowanego policjanta nie spełnia w ocenie przełożonego wymogów określonych w regulaminie, przełożony wydaje policjantowi polecenie niezwłocznego dostosowania wyglądu do określonych wymogów, a w szczególnie uzasadnionych przypadkach nie dopuszcza go do służby lub odsuwa od jej pełnienia. Odmowa wykonania polecenia, o którym mowa w pkt 7, stanowi przewinienie dyscyplinarne i jest podstawą wszczęcia postępowania dyscyplinarnego w rozumieniu przepisów o odpowiedzialności dyscyplinarnej policjantów.”. Czyli nawet jeśli komisja lekarska, po zasięgnięciu opinii z przychodni zdrowia psychicznego, uzna że „HWDP” na szyi nie stanowi problemu, to przełożony ma jeszcze kompetencje własne, mogące uratować sytuację... lub przeciwnie - popsuć :/

Ale jeśli nie mundur, to może jeszcze jakiś inny zawód jest przychylny tatuażom? Pytanie powinno chyba brzmieć odwrotnie: czy tatuaż stoi na przeszkodzie w wykonywaniu jakiegoś zawodu? Oczywiście w Kodeksie pracy nie znajdziemy żadnych regulacji, które rozstrzygałyby tę kwestię lub umożliwiały pracodawcy piętnowanie tych trwałych ozdób ciała. Nie oznacza to bynajmniej, że do takich sytuacji nie dochodzi i to w świetle prawa. Wystarczy bowiem odpowiednio skonstruowany regulamin pracy i praktycznie osoby wytatuowane w widocznych miejscach mają pozamiatane. Taki regulamin to jednak akt wewnętrzny zakładu pracy, dlatego w celu ustalenia jak sytuacja wygląda w praktyce zwróciłem się z zapytaniem do różnych instytucji i przedsiębiorców. Efekt tych ustaleń skłania do przekonania, że przynajmniej teoretycznie, pracodawcy nie traktują tatuaży jako elementu podlegającego ocenie przy zatrudnieniu. Otworem stoją drzwi uczelni wyższych, urzędów, a nawet banków (choć w tym przypadku rzecznik prasowy Alior Banku wskazała, że „zgodnie z dotychczas obowiązującymi w banku standardami obsługi klienta, pracownik obsługujący klientów w oddziale nie mógł mieć tatuaży w widocznych miejscach, tzn. na czas obsługi powinien je zasłonić. W opracowywanych obecnie standardach nie ma wytycznych dot. tatuaży.”). Również w zawodach prawniczych znane są liczne przypadki, kiedy toga skrywa delikatne ozdoby na nadgarstku adwokata lub nawet malowidła na całe plecy sędziego! W ostatnim czasie ciekawy przykład przyszedł z USA, gdzie kandydat na sędziego Sądu Najwyższego, zapytany o to czy pod togą nosi krótkie spodenki i koszulkę polo, odmówił odpowiedzi powołując się na V poprawkę do amerykańskiej konstytucji, która chroni obywateli przed samooskarżeniem. Taka właśnie rola togi – w równym stopniu zasłania szorty, jak i dziary ;)
Reasumując, rynek pracy zarówno w sektorze publicznym jak i prywatnym powoli oswaja się z modą na tatuaże. I chyba bardzo dobrze, bo przecież kolor skóry nie powinien stanowić kryterium oceny człowieka, nawet jeśli został sztucznie zmieniony ;)

Mateusz Siek 
Warszawa 9.05.2017 r.