wtorek, 20 grudnia 2016

Nielegal #14/16

Nielegal na tropie oszusta!


Osoby poszukujące pracy, czy dodatkowego zatrudnienia zazwyczaj nie mają na celu wydawania pieniędzy, a raczej ich pozyskiwanie. Mogłoby się to wydawać logiczne i oczywiste dla każdego, otóż nie. Nielegal znalazł ofertę pracy, dzięki której kandydat zapłaci za rekrutację, a na zatrudnienie raczej nie może liczyć ;) Niniejszym prezentuję rzetelnie skonstruowany mechanizm wyłudzeń – ku przestrodze!

Przeglądając jeden z popularniejszych portali ogłoszeniowych natrafiłem na ciekawą ofertę: „Praca zdalna – przepisywanie tekstów”. Taka robota, co to jest w zasięgu każdego posiadacza komputera i odrobiny czasu. Super sprawa – warto sprawdzić ile płacą i jakie są warunki ;) Klikam i oczom moim ukazuje się:
Witam.
Poszukujemy osób zainteresowanych pracą przy przepisywaniu tekstu. Chodzi o przepisywanie nagrań (format mp3) do formatu doc ( microsoft word czy open office writer).
Pliki nagrywane dyktafonem, jednak słyszalne prawidłowo.
Tylko osoby, które potrafią szybko pisać (nie potrzebujemy pracowników, którym przepisanie tysiąca znaków zajmuje więcej niż 30 minut).
Praca wykonywana z własnego domu. Nagrań można brać dowolną ilość. Stawka za przepisaną stronę w wordzie od 15-45 zł (najdroższe teksty typowo techniczne, gdzie nie pojawia się dużo tekstu, ale pojawiają się wzory, a więc konieczność użycia symbolów).
Sprawni pracownicy przepisują ok. 10 stron dziennie.
Praca stała lub dodatkowa.
Umowa o dzieło lub rozliczania na rachunku.
Po więcej informacji zapraszam na:
ocenzurowałem@ten.adres
(prosze o kontakt bezpośrednio na maila, nie przez formularz)
Pozdrawiam serdecznie,
Tego Człowieka Też Cenzuruję
Specjalista ds. rekrutacji
E-commerce”.

Myślę – ok, potrafię pisać na komputerze, spróbuję ;) Wyskrobałem więc na wskazany adres krótkiego, acz treściwego mejla. „Nie przez formularz”, a dlaczego nie, wyjaśnia się już w chwili kliknięcia „wyślij”. Otóż momentalnie otrzymuję mejla zwrotnego (przy formularzy byłoby to niemożliwe):
(…) W tej chwili zapotrzebowanie jest cały czas otwarte, ponieważ do końca styczia mamy jeszcze setki godzin nagrań do przepisania.
Każdy potencjalny współpracownik fakultatywnie przepisuje nagranie testowe, w celu oceny swoich możliwości i tak naprawdę naszej oceny wydajności pracownika.
Nagranie testowe trwa 10 minut i 28 sekund.
Fakultatywne pobranie nagrania testowego tutaj:
(...)”.
Co za mania pisania każdego zdania od nowej linijki!

Na tym etapie jeszcze pokornie wykonuję polecenia, choć już czuję, że jest ciekawie ;) Klikam wskazanego linka i oto zastaję następującą stronę:


Tu już poległem, chciałem jeszcze poklikać, ale przycisk „start”, „forum”, „regulamin”, „kontakt” są nieaktywne. Koszt smsa to 25 zł netto, czyli 30,75 zł brutto. (przy numerach Premium, zaczynających się na 9, dwie kolejne cyfry to koszt smsa netto – my mówimy o numerze 92593). Tyle kosztuje rekrutacja!

Teraz pora rozbić kupę na atomy. Wracam więc do otrzymanego mejla. Sugestia, że trzeba pobrać plik testowy jest oczywista, bowiem cała wiadomość dotyczy właśnie tego testu. To ich forma weryfikacji kandydatów, czyli jeśli jest się zainteresowanym, to plik należy pobrać i przepisać. Jednak na każdym kroku mamy też informację, że pobranie jest „fakultatywne”. Nie skusiłem się na stratę 30 zł w okresie przedświątecznym, ale wystosowałem mejla do rekrutera, w którym informuję o przeprowadzeniu testu na analogicznym nagraniu i pytam o ocenę osiągniętych wyników… bez odzewu :D
Ciężko też czynić tu poważne zarzuty wobec naciągacza. Przesłanie smsa jest „fakultatywne”, jak sam to podkreśla. Na dole strony – zakamuflowana, ale jednak – jest informacja o kosztach smsa. Można się też spodziewać, że osiągnięty wynik zawsze jest niesatysfakcjonujący, a Tego Człowieka Też Ocenzurowałem nie istnieje. Nigdzie nie podano oczywiście nazwy firmy… no bo jakiej firmy ;)

Ku przestrodze! Historia jakich wiele, a sztuczka banalna i raczej mało kto się nabierze. Jednak w przedświątecznym zamęcie może się zdarzyć osłabienie czujności, a jak widać naciągacze nie próżnują!
Mateusz Siek
Warszawa 19.12.2016 r.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Nielegal #13/16

Co wydarzyło się na boisku, zostaje na boisku… 
Piłka nożna to taka zabawa, w której 22 spoconych facetów ugania się za napompowanym kawałkiem skóry. Taka ignorancka definicja króluje w świecie kobiet od dawna. Cóż, należy ją uzupełnić o stwierdzenie, że „komuś może stać się krzywda” – teraz jest naprawdę zabawnie. I właśnie tej okoliczności warto się bliżej przyjrzeć. Bo czy granie w piłkę nożną może usprawiedliwić złamanie komuś nogi, wybicie zęba, czy nawet ugryzienie/odgryzienie? Czy takie właśnie jest „ryzyko sportowe”?

Sytuacja, kiedy zawodnik łamie zasady gry, fauluje innego zawodnika i w konsekwencji powoduje u niego uszczerbek na zdrowiu jest łatwa do wyobrażenia, a wręcz stosunkowo częsta, np. noga Wasilewskiego. Poszkodowany opuszcza boisko na noszach, a winowajca dostaje żółtą lub czerwoną kartkę. Sprawa załatwiona. Przepisy Gry w piłkę nożną 2012/2013, określają cały katalog zachowań, które są niedozwolone i za które grozi sankcja napomnienia (żółta kartka) lub wykluczenia z gry (czerwona kartka). I tak dla przykładu, żółtko przyznaje się za niesportowe zachowanie lub uporczywe naruszanie przepisów gry. Dużo ciekawszy katalog funkcjonuje dla czerwonej kartki. Otóż, „zawodnik, zawodnik rezerwowy lub zawodnik wymieniony musi być wykluczony z gry, jeżeli popełnia jakiekolwiek z siedmiu następujących przewinień:
● popełnia poważny, rażący faul,
● zachowuje się gwałtownie, agresywnie,
● pluje na przeciwnika lub inną osobę,
● pozbawia drużynę przeciwną bramki lub realnej szansy zdobycia bramki, zagrywając rozmyślnie piłkę ręką (nie dotyczy bramkarza we własnym polu karnym),
● pozbawia realnej szansy zdobycia bramki przeciwnika poruszającego się w kierunku bramki tego zawodnika, popełniając przewinienie karane rzutem wolnym lub rzutem karnym,
● używa ordynarnego, obelżywego, obraźliwego języka i (lub) gestów,
● otrzymuje drugie napomnienie w tych samych zawodach.”

Tylko czy można mówić o współmierności kary do winy, kiedy za złamanie kariery sportowej (w wyniku agresywnego zagrania) piłkarz dostaje zawieszenie na 4 spotkania? Kompensacyjna rola takiej kary jest żadna. Czerwona kartka ma się nijak do połamanych nóg. Powstaje więc pytanie, czy takie zdarzenie mieści się jeszcze w ramach rywalizacji sportowej i czy może być oceniane wyłącznie w tym kontekście? Pytanie jest tym bardziej zasadne, że Przepisy Gry w piłkę nożną nie przewidują karania współmiernego do takich szkód (bo i nie mogą). Przeklinanie, plucie, zagranie ręką – ok, ale zachowanie agresywne, poważny, rażący faul – mogą wagowo przerastać możliwości PZPNu. W takim wypadku wypada się zastanowić, czy zastosowanie mogą mieć przepisy Kodeksu karnego (art. 156 „ciężki uszczerbek na zdrowiu”, art. 157 „naruszenie czynności narządu ciała lub rozstrój zdrowia”, art. 217 „naruszenie nietykalności cielesnej”), a dalej i odpowiedzialność cywilna na podstawie przepisów Kodeksu cywilnego (art. 444 „naprawienie szkody w razie uszkodzenia ciała, rozstroju zdrowia”, art. 445 „zadośćuczynienie w razie uszkodzenia ciała, rozstroju zdrowia”, art. 446 „koszt pogrzebu w razie śmierci”). Każdy jednak, średnio zorientowany w przepisach, od razu podniesie argument kontratypu ryzyka sportowego. Bo co zdarzyło się na boisku, na boisku zostaje…

Kontratyp czynu zabronionego
Najprościej rzecz ujmując, kontratyp to okoliczności wyłączające bezprawność czynu, który nosi znamiona czynu zabronionego... albo jeszcze prościej: o kontratypie mówimy wtedy, gdy (pozornie) łamiąc prawo nie popełniamy przestępstwa. Choć tej drugiej definicji prawnik raczej by mi nie pogratulował ;)

Wyróżniamy dwa rodzaje kontratypów: ustawowe i pozaustawowe (zwyczajowe). Pierwsza grupa, to jak łatwo się domyśleć, kontratypy opisane w danej ustawie, a najczęściej wymieniane spośród nich to: obrona konieczna (art. 25 kk), dozwolona samopomoc (art. 423 § 2 kc), stan wyższej konieczności (art. 26 kk), ryzyko nowatorstwa (art. 27 kk), rozkaz wojskowy (art. 318 kk), aborcja (art. 152 kk). Natomiast kontratypy pozaustawowe, to takie, które powstały w drodze przyjętej praktyki wymiaru sprawiedliwości lub doktryny nauki prawa, np. ryzyko sportowe, zwyczajowe dowody wdzięczności, karcenie nieletnich, „noc sylwestrowa”. Są to okoliczności najczęściej wynikające ze zgody pokrzywdzonego lub powszechnego, społecznie akceptowanego zwyczaju.

Ryzyko sportowe
Przesłanki które muszą wystąpić, by można było mówić o ryzyku sportowym (na podstawie doktryny):
·  uprawianie danej dyscypliny sportu jest dozwolone;
·  działanie, które skutkowało wyrządzeniem szkody, musiało być podjęte w celu sportowym;
·  zawodnicy wyrazili zgodę na wzięcie udziału we współzawodnictwie sportowym;
·  działanie, które doprowadziło do szkody nie mogło naruszać reguł danej dyscypliny sportowej.
Odnosząc powyższe przesłanki do piłki nożnej i brutalnego wślizgu w nogi przeciwnika powstaje taki case study:
·  Piłka nożna jest sportem i to dozwolonym.
·  Wykonywanie wślizgu jest podejmowane w celu sportowym – na piłkarzu z piłką (co innego gdyby sfaulować w ten sposób np. piłkarza w innej części boiska niż akcja meczu). Jednak przy tym punkcie warto się zatrzymać na chwilkę, bowiem wyklucza on całe spektrum zachowań, znanych z boisk piłkarskich, takich jak na przykład: gryzienie przez Suareza, czy główkowanie przez Zidana. Wspomniani gwiazdorzy kierowali się raczej chęcią zemsty, niż osiągnięcia efektów sportowych. Nic nie stoi na przeszkodzie by w analogicznych przypadkach dochodzić sprawiedliwości na drodze sądowej.
·  Zawodnicy wyrazili zgodę na udział w meczu (przykładem na brak zgody jest mecz rozgrywany w ramach ćwiczeń w-f w wojsku – na rozkaz).
·  Wślizg nie naruszał reguł piłki nożnej. Wykonywanie wślizgu mieści się w opisie reguł gry. Natomiast kiedy wślizg stanowi faul, to jest w ramach tych reguł sankcjonowany – w Przepisach Gry w piłkę nożną poważny, rażący faul wymieniono w katalogu zachowań nagradzanych czerwoną kartką. O naruszeniu zasad dyscypliny sportowej można by natomiast mówić, gdyby w celu odebrania piłki przeciwnikowi, piłkarz np. okładał go pałką teleskopową…

Reasumując sytuacją absurdalną byłoby, gdyby każdy faul karany czerwoną kartką wiązał się z pozwem. Piłkarze godzą się na niebezpieczeństwo wystąpienia kontuzji (również w efekcie kontaktowego charakteru piłki nożnej), a tym samym ma tu miejsce przesłanka zgody poszkodowanego, powiązana z ryzykiem sportowym. Nawet wślizg na wyprostowanych nogach, na wysokości kolan przeciwnika (uczestniczącego w akcji) może być objęty kontratypem ryzyka sportowego.
Mateusz Siek
Warszawa 18.12.2016 r.

wtorek, 1 listopada 2016

Nielegal #12/16

Bieganie to wolność, ale nie anarchia 
Bieganie niekwestionowanie opanowało Polskę. Każdy chyba w swoim towarzystwie ma jakiegoś biegacza. Widok osoby pędzącej w sportowym obuwiu przez miasto, w parku, w lesie czy wiejską drogą nikogo już nie dziwi. Stał się wręcz, stałym elementem krajobrazu. Dla jednych to moda, dla drugich sposób na życie. To co ich łączy (chyba ;) to poczucie swobody, jakie towarzyszy podczas biegu. Jednak ta wolność nie może prowadzić do anarchii – pewne granice są wyznaczone i o nich właśnie warto przypomnieć.
1. Biegacze na ścieżkach rowerowych.
Biegacz, w rozumieniu ustawy z dnia 20 czerwca 1997 r. Prawo o ruchu drogowym (Dz. U. z 2012 r., poz. 1137, z późn. zm.; dalej Kodeks drogowy -> Kd) jest zwyczajnym pieszym. Fakt, że przemieszcza się ciut szybciej od innych, nie nadaje mu specjalnego statusu w ruchu drogowym. Jako pieszy, musi zaś stosować się do art. 11 ust. 4 Kd, zgodnie z którym „korzystanie przez pieszego z drogi dla rowerów jest dozwolone tylko w razie braku chodnika lub pobocza albo niemożności korzystania z nich. Pieszy, z wyjątkiem osoby niepełnosprawnej, korzystając z tej drogi, jest obowiązany ustąpić miejsca rowerowi”. Nie ma wymówek, że chodnik nierówny, że tłoczno, że ktoś biega w tempie rowerzystów. Ścieżka rowerowa jest dla rowerów, a biegacz jest na niej intruzem. I grozi mu mandat…
2. Biegacze na trawniku.
Nawierzchnia bitumiczna (w sensie, że asfalt) cieszy się złą sławą wśród biegaczy. Często jest wskazywana jako przyczyna kontuzji lub innych dolegliwości – nie będę w tym miejscu roztrząsał, czy słusznie. W efekcie tego poglądu, wiele osób szuka alternatywnych ścieżek. Jeśli w pobliżu nie ma lasu lub parku z naturalnymi alejkami, celem stają się trawniki. Nie dobrze, bowiem zgodnie z art. 144 § 1 ustawy z dnia 20 maja 1971 r. Kodeks wykroczeń (Dz. U. z 2015 r., poz. 1094, z późn. zm.; dalej Kw) „kto na terenach przeznaczonych do użytku publicznego niszczy lub uszkadza roślinność lub też dopuszcza do niszczenia roślinności przez zwierzęta znajdujące się pod jego nadzorem albo na terenach przeznaczonych do użytku publicznego depcze trawnik lub zieleniec w miejscach innych niż wyznaczone dla celów rekreacji przez właściwego zarządcę terenu, podlega karze grzywny do 1000 złotych albo karze nagany”. I nie chodzi tu o wydeptanie trawnika (dokonanie zniszczenia), ale o jego deptanie – co dopiero w szerszej perspektywie może prowadzić do jego wydeptania. Nie znajdzie tu zastosowania tłumaczenie, że jedno przebiegnięcie szkód nie powoduje. Również wymówka, że ścieżka jest już wydeptana jest chybiona. Nadal bowiem mamy do czynienia z deptaniem trawnika/zieleńca jako pewnego kompleksu terenu zielonego przeznaczonego do użytku publicznego.
Abstrahując od przepisów, muszę przyznać że bieganie po trawie jest super! Jeśli nie macie pomysły gdzie legalnie i bezpiecznie – bez ryzyka natrafienia na szkło lub psią minę – spróbować takiego biegania, to zachęcam do udziału w Wielkiej Ursynowskiej. Są to zawody organizowane na torze Wyścigów Konnych Warszawa-Służewiec, na dystansie 5km. Polecam!
3. Biegacze na drodze/ulicy.
W mieście raczej nikt nie ma wątpliwości, że na jezdnię pieszy (biegacz) wstępu nie ma. Gwoli formalności: zgodnie z art. 11 ust. 1 Kd „pieszy jest obowiązany korzystać z chodnika lub drogi dla pieszych, a w razie ich braku - z pobocza. Jeżeli nie ma pobocza lub czasowo nie można z niego korzystać, pieszy może korzystać z jezdni, pod warunkiem zajmowania miejsca jak najbliżej jej krawędzi i ustępowania miejsca nadjeżdżającemu pojazdowi”. Inaczej jednak przedstawia się sytuacja w przypadku kiedy nie ma chodnika – powszechne zjawisko na drogach łączących miejscowości. Często nie ma tam również pobocza, a biegać trzeba ;) W takiej sytuacji należy pamiętać by:
a) ustępować miejsca nadjeżdżającemu pojazdowi – art. 11 ust. 1 Kd;
b) iść lewą stroną drogi – art. 11 ust. 2 Kd; ,
c) iść jeden za drugim, zaś na drodze o małym ruchu i w warunkach dobrej widoczności, dwóch pieszych może iść obok siebie – art. 11 ust. 3 Kd;
d) po zmierzchu, poza obszarem zabudowanym używać elementów odblaskowych w sposób widoczny dla innych uczestników ruchu – art. 11 ust. 4a Kd.
Trzeba również przypomnieć o zasadach przechodzenia przez jezdnię. W myśl art. 14 pkt 4 Kd „zabrania się przebiegania przez jezdnię”. Natomiast jeśli chodzi o panujące powszechnie przekonanie, że przez jezdnię wolno przechodzić wyłącznie w miejscach wyznaczonych to… bzdura. Jak wskazano w art. 13 ust. 2 Kd „przechodzenie przez jezdnię poza przejściem dla pieszych jest dozwolone, gdy odległość od przejścia przekracza 100 m. Jeżeli jednak skrzyżowanie znajduje się w odległości mniejszej niż 100 m od wyznaczonego przejścia, przechodzenie jest dozwolone również na tym skrzyżowaniu”. Należy jednak pamiętać, że „przechodzenie przez jezdnię poza przejściem dla pieszych, o którym mowa w ust. 2, jest dozwolone tylko pod warunkiem, że nie spowoduje zagrożenia bezpieczeństwa ruchu lub utrudnienia ruchu pojazdów. Pieszy jest obowiązany ustąpić pierwszeństwa pojazdom i do przeciwległej krawędzi jezdni iść drogą najkrótszą, prostopadle do osi jezdni” (art. 13 ust. 3 Kd) oraz że „na obszarze zabudowanym, na drodze dwujezdniowej lub po której kursują tramwaje po torowisku wyodrębnionym z jezdni, pieszy przechodząc przez jezdnię lub torowisko jest obowiązany korzystać tylko z przejścia dla pieszych” (art. 13 ust. 5 Kd).
4. Biegacz z pieskiem, czy bez pieska?
Bieganie z pupilem to fantastyczna sprawa. Czworonóg ma okazję do wybiegania i nie siedzi sam w domu, kiedy my oddajemy się sportowej pasji. Jednak takie wspólne spędzanie czasu musi być organizowane z rozsądkiem! Z obowiązku przypomnę, że dystans i tempo należy dostosować do psa (rasa, wiek, kondycja) i zapewnić mu świeżą wodę. To kwestie oczywiste, z resztą już bywa różnie…
1) Na wspólny trening musimy zabrać worki na kupy. Bieganie wzmaga perystaltykę jelit, a pies jest przez nas nauczony, że ma się załatwiać właśnie na dworzu. W efekcie kupa murowana ;) A zgodnie z art. 145 Kw „kto zanieczyszcza lub zaśmieca miejsca dostępne dla publiczności, a w szczególności drogę, ulicę, plac, ogród, trawnik lub zieleniec, podlega karze grzywny do 500 złotych albo karze nagany”. To, że zanieczyszczać można nie tylko osobiście, ale i psem to oczywiste ;)
2) Pies musi być na smyczy. Przede wszystkim z uwagi na jego dobro – pędzący czworonóg, szczęśliwy z towarzystwa właściciela i biegu, jest mało skoncentrowany, może się zgubić wpaść pod samochód, rower. Poza tym, sporo osób nie życzy sobie kontaktu z naszym psem, nawet przypadkowego. Boją się lub nie lubią zwierząt – wszystko jedno, i taką ewentualność trzeba uszanować. Kolejnym powodem przemawiającym za smyczą są inne psy. Część z nich nie nadaje się do kontaktów towarzyskich. Psy agresywne, psy po przejściach, strachliwe, chore. Często takie psiaki oznaczone są żółtą wstążką. Zanim nasz czworonóg ustali, że spotkanie nie jest wskazane, zazwyczaj już do niego dochodzi ;) Zapewnijmy więc komfort sobie, psu, innym osobom i zwierzakom z naszego otoczenia, biegając z psem na smyczy. Od strony prawnej kwestia ta nie doczekała się jednak precyzyjnej i generalnej regulacji. Art. 10a ust. 3 ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ochronie zwierząt (Dz. U. z 2013 r., poz. 856, z późn. zm.) wskazuje, że „zabrania się puszczania psów bez możliwości ich kontroli i bez oznakowania umożliwiającego identyfikację właściciela lub opiekuna”, ale nie określa jak należy rozumieć samo pojęcie kontroli. Obowiązek stosowania smyczy często natomiast wynika z przepisów lokalnych. Przykładem może być § 28 ust. 4 Uchwały NR XIV/292/2015 Rady Miasta Stołecznego Warszawy z dnia 9 lipca 2015 r. w sprawie uchwalenia Regulaminu utrzymania czystości i porządku na terenie miasta stołecznego Warszawy, zgodnie z którym „na terenach przeznaczonych do wspólnego użytku psy powinny być wyprowadzane na smyczy, a zwierzęta agresywne lub mogące stanowić zagrożenie dla otoczenia, również w kagańcach i pod opieką osób dorosłych, które zapewnią sprawowanie nad nimi kontroli”.
Również w lesie, wspólne bieganie powinno odbywać się na smyczy. Zgodnie z art. 166 Kw „kto w lesie puszcza luzem psa, poza czynnościami związanymi z polowaniem, podlega karze grzywny albo karze nagany”.
5. Biegacz – nudysta.
Podczas biegania – zwłaszcza latem – temperatura naszego ciała radykalnie wzrasta. Część osób radzi sobie z tym problemem zdejmując koszulkę. Zaznaczam, że mowa o mężczyznach, panie jakoś się krygują :/
Zachowanie naturalne i logiczne, w świetle prawa wątpliwe. Z jednej strony koszulkę wolno zdjąć na pływalni lub na plaży. Z drugiej jednak, taki negliż w mieście może zostać oceniony jako nieobyczajność. A jak wskazuje art. 140 Kw „kto publicznie dopuszcza się nieobyczajnego wybryku, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany”. Co to jest nieobyczajność? Przepisy nie definiują tego pojęcia. Jak wskazuje D. Egierska-Miłoszewska w Nieobyczajny wybryk (Art. 140 k.w. w teorii i praktyce), jest to czyn, który „narusza zasady współżycia społecznego w zakresie dobrych obyczajów i jest zdolny do wywołania zgorszenia (mającego wymowę negatywnej, potępiającej reakcji otoczenia) u przeciętnego obywatela (a nie np. u przewrażliwionego)”. Idąc tym tropem, bieganie bez koszulki, raczej nie powinno być postrzegane jako zachowanie nieobyczajne. Znane są jednak przypadki, kiedy Straż Miejska podejmowała, w tym zakresie interwencje.
Reasumując możemy sformułować kilka zasad, których przestrzeganie pozwoli nam trenować w zgodzie z przepisami. Pamiętać przecież trzeba, że biegacz to nie święta krowa i nie wszystko muuu wolno ;)
1. Nie biegamy po ścieżkach rowerowych.
2. Nie biegamy po trawnikach.
3. Bieganie po jezdni wiąże się z szeregiem obostrzeń, które dla własnego bezpieczeństwa trzeba przestrzegać.
4. Na trening z psem zabieramy worki na kupy i smycz.
5. Nie zdejmujemy koszulek.
Mateusz Siek
Warszawa 31.10.2016 r.

wtorek, 11 października 2016

Nielegal #11/16

Większość badanych ma rację 

Badanie opinii publicznej stało się stałym elementem przestrzeni politycznej oraz handlowej. Jest często podstawowym mechanizmem, służącym do diagnozowania potrzeb, tendencji i preferencji, ale również potężnym narzędziem marketingowym. Dzięki takim badaniom można zarówno dowiedzieć się czegoś, o interesującej nas grupie odbiorców, jak i przekazać im jakąś informację ;) Nas interesuje to drugie, bo tu powszechnym zjawiskiem jest manipulacja nacelowana na osiągnięcie, z góry obranego efektu. Nie brzmi to legalnie…

Jako wprowadzenie do tego wpisu, przeprowadziłem na Facebooku mini sondę. W poście promującym wpis „Siódme: nie kradnij!” zapytałem użytkowników Nielegala, o łamanie w Sieci przepisów o prawach autorskich. Kto nigdy się tego nie dopuścił miał zostawić lajka J Minęły dwa tygodnie i efekt był taki, że pod postem pojawiły się 4 lajki, 2 „ha ha” i 1 „wow”; Nielegal miał 113 użytkowników. Analizując wyniki badania, już na starcie pojawiły się dwie możliwości metodologiczne (o których oczywiście nie wspomniałem w sondzie). Po pierwsze liczbę lajków można odnieść do liczby wszystkich (7) reakcji na posta, co pozwala na sformułowanie następującego podsumowania: ponad 50% ankietowanych złamało prawa autorskie w Sieci. Wynik bije po oczach. A co gdyby liczbę lajków odnieść do wszystkich użytkowników Nielegala, bo przecież każdy pośrednio brał udział w ankiecie? Wtedy podsumowanie może brzmieć: zaledwie 4 % użytkowników Nielegala złamało prawa autorskie w Sieci. Jest oczywiście jeszcze trzecia opcja – jeżeli zależy nam na wykazaniu, że wszyscy kradną – możemy wyników nie publikować! Prozaiczne, ale można śmiało zakładać, że sporo badań jest nieupublicznianych z uwagi na niekorzystne wynik. Reasumując, tym samym pytaniem można udowodnić skrajnie odmienne tezy lub w razie niepowodzenia, zwyczajnie nie ujawniać wyników.
Warto wspomnieć, że powyższy przykład opisuje następcze metody kantowania. Natomiast większość ustawek odbywa się już na poziomie projektowania danego badania. Podstawą całego przedsięwzięcia jest odpowiedź na fundamentalne pytanie, jaki rezultat zakładamy osiągnąć? To pozwala na odpowiednie zaprojektowanie badania, poprzez:
a)    wybranie formuły badania (telefoniczne/papierowe/internetowe itd.),
b)    właściwe wskazanie próby respondentów (miejsce badania, wiek ankietowanych lub inne zawężenie zbioru ankietowanych),
c)    odpowiednie sformułowanie pytania i możliwych odpowiedzi (z zastosowaniem technik NLP, zasad logiki, itp.).
Prowadząc badanie w danym miejscu, można liczyć na to, że respondenci będą reprezentowali określony światopogląd lub upodobania. Na przykład prowadząc ankietę przed kościołem należy się spodziewać, że większość respondentów opowie się przeciwko pełnej legalizacji aborcji i eutanazji. Natomiast sonda przeprowadzona na trybunach meczu piłkarskiego wykaże, że większość ankietowanych jest przeciwko przyjmowaniu imigrantów ;) Wystarczy odpowiednio dobrać miejsce lub okoliczności prowadzenia sondy, by osiągnąć oczekiwany wynik.
Jednak najlepszym kluczem do otrzymania „właściwych” wyników badania, jest odpowiednio sformułowane pytanie. Można się tu posłużyć metodą porównań. Na przykład pytając: „czy wolisz letnie wakacje spędzić nad polskim morzem, czy na Słowacji?”, prawdopodobnie będzie można stwierdzić, że większość osób woli wypoczynek w kraju. Innym popularnym sposobem jest rozszerzenie spektrum możliwych odpowiedzi (zdecydowanie nie/raczej nie/nie wiem/raczej tak/zdecydowanie tak). W podsumowaniu można zsumować „raczej” i „zdecydowanie”, a pominąć „nie wiem”, co wzmacnia wynik. Poza tym podając pozornie nieostrą odpowiedź „raczej tak”, faktycznie przyznaje się notę 4/5, czyli całkiem wysoką.
Manipulacja to chleb powszedni badań opinii publicznej. Przed takimi oszustwami musimy bronić się sami, zdrowym rozsądkiem i podejrzliwością. Kiedy w reklamie pojawia się wzmianka o badaniu, ankietowanych itp., od razu powinna zapalić się czerwona lampka: ktoś wciska kit! „Większość wydziaranych wybiera smak Pepsi”, konkretnie 68%. Z czym porównywano ten smak (Pepsi odruchowo porównujemy z Coca-colą, jednak w regulamnie już tego nie wskazano, czyli równie dobrze Papsi może być konfrontowane ze zdecydowanie mniej popularną marką napoju typu cola...), ile grup społecznych – poza „wydziaranymi” – zapytano (dość wąski zakres próby budzi wątpliwość ile innych, badanych grup nie wolało smaku Pepsi?), no i czy wynik 68% rzeczywiście jest powodem do chwalenia się w reklamie (stawia markę w roli „słabszego”, który niewielką przewagą rozgłasza jako sukces)?
Jednak zamiast kombinować przy pytaniach, doborze próby lub stosować inne triki, badacze zwyczajnie mogą spreparować wyniki ankiet. Tu pomocna może być Organizacji Firm Badania Opinii i Rynku (OFBOR), która zrzesza niemal wszystkie firmy badawcze. Jeśli sondażowni nie ma w OFBORze to praktycznie nie istnieje. Zgodnie ze Statutem OFBOR dla urzeczywistnienia swych celów Związek: ustanawia procedury kontroli przestrzegania zasad określonych w "Standardach badań rynkowych i społecznych”: kontrola ta jest okresowo realizowana w odniesieniu do wszystkich Członków, a także może być przeprowadzona w odniesieniu do innych badaczy, na ich wniosek; prowadzi okresową kontrolę przestrzegania przez Członków zasad profesjonalnego postępowania; podejmuje niezbędne kroki dla eliminacji nierzetelności i nieuczciwości w prowadzeniu badań opinii i rynku. To właśnie kontrole OFBORu są mechanizmem, który ma zapewniać prawidłowość i uczciwość działania firm badawczych. Kiedy Związek uzna, że coś nie gra, może stosować wobec sondażowni kary, z wykluczeniem ze Związku włącznie. Nie da się ukryć, że nie są to transparentne procedury, ale lepszych nie ma.
Reasumując, brak jest skutecznych mechanizmów, eliminujących manipulację w badaniach opinii publicznej. To nie przypadek, że trafiają do nas same wyniki – bez najmniejszej wzmianki o metodologii przeprowadzonej ankiety, próbie, pytaniach itd. Przypadkiem również nie jest, że dwa badania w tym samym zakresie, często dają całkiem odmienne lub wykluczające się wyniki. Zawsze trzeba mieć baczenie na to, że firmy badające opinię publiczną nie są niezależne (choć tak się starają prezentować) i zawsze działają na zlecenie konkretnego klienta. Wyjątek stanowi Centrum Badania Opinii Publicznej, które jest jednostką sektora finansów publicznych, a jego działalność reguluje ustawa, ale i to nie stanowi gwarancji, że w badaniach CBOS nie pojawią się ww. triki :D  
To, co legalne, nie zawsze jest uczciwie ;)
Mateusz Siek
Warszawa 10.10.2016 r.

wtorek, 20 września 2016

Nielegal #10/16

Siódme: nie kradnij! Nawet w Internecie! [cz. II]

W pierwszej części starałem się przybliżyć problematykę praw autorskich w kontekście publikowania treści w Internecie. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że dla większości osób, to czysto teoretyczne rozważania, a kwestia legalności przeglądanych stron jest drugorzędna. Dlatego w tej części skupię się na prawach autorskich z zakresu dużo bliższego każdemu internaucie. Mianowicie co i jak wolno ściągać z Sieci oraz jak blisko nam do złodziejstwa?

W Internecie można podobno znaleźć wszystko. Każdy film, książkę, muzykę grafikę. Wszystko to można ściągnąć, czasem jeszcze przed premierą. Część osób, nawet nie wie, że Internet może służyć do czegoś poza ściąganiem filmów i muzyki ;) Na tym mechanizmie opierają się również niemal wszystkie reklamy usługodawców łączy internetowych: „szybsze ściąganie muzyki”, „film w minutę” itp. Chyba nie trzeba przypominać, że te utwory są objęte prawami autorskimi. Ściągaliście kiedyś jakiś utwór z Internetu? Mp3 lub film? Wszyscy??!! A macie poczucie, że dokonaliście kradzieży? Że pozbawiliście kogoś jego własności?
Otóż wcale niekoniecznie łamaliście prawo ;) Zasada jest taka, że winny jest diler, a nie klient. Czyli ściąganie plików z sieci nie jest zabronione. Zgodnie z art. 23 ww. ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2016 r., poz. 666, z późn. zm.) „1. Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego. Przepis ten nie upoważnia do budowania według cudzego utworu architektonicznego i architektoniczno-urbanistycznego oraz do korzystania z elektronicznych baz danych spełniających cechy utworu, chyba że dotyczy to własnego użytku naukowego niezwiązanego z celem zarobkowym.
2. Zakres własnego użytku osobistego obejmuje korzystanie z pojedynczych egzemplarzy utworów przez krąg osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego.”
Ponadto byłoby karkołomnym wymagać od każdego, by na własną rękę ustalał, czy dystrybutor danego pliku posiada prawo (licencję) do jego udostępniania. Ciężar winy został w całości przeniesiony na osobę/firmę udostępniającą – wbrew prawu – utwór chroniony prawami autorskimi. Zwykły Kowalski nie ponosi odpowiedzialności za to, że ktoś mu dany utwór udostępnił.
Ale jest i haczyk! Bardzo popularną metodą ściągania plików są programy bazujące na mechanizmie p2p (ang. peer-to-peer), czyli popularne torrenty. Polega to na tym, że każdy komputer w systemie p2p pełni zarówno funkcję użytkownika, jak i serwera. Jednocześnie pobiera plik i udostępnia już pobrany fragment wszystkim innym użytkownikom (nie tylko pozostającym w „związku osobistym”). p2p jest ogromnie popularne, prężnie działa (udostępniania nie da się wyłączyć lub uniemożliwić) i jest NIELEGALNE w przypadku operowania utworami chronionymi. Warto też przypomnieć historię wezwań do zapłaty kierowanych do użytkowników torrentów, w związku z udostępnianiem (samoistnym przy pobieraniu) filmów objętych ochroną praw autorskich. Choć sprawa rozeszła się po kościach to wiele osób najadło się strachu – i chyba słusznie ;)
Co innego, kiedy film, muzykę lub książkę ściągamy bezpośrednio z serwera (np. rapidshare czy Chomikuj.pl). Tu – niezależnie od moralnej oceny naszego postępowania – nikt nie złamie prawa, jeśli ściągnie dowolny utwór. Chyba, że go za pośrednictwem tego portalu, również udostępni ;) Wychodzi na to, że można legalnie kraść… Tym samym niegdysiejsze przesłanie z płyt Kazika ("Bez tej płyty z głodu nie umrzesz. Jeśli tak bardzo kochasz naszą muzykę, że musisz ją kupić od tego, który nam ją ukradł - to wybacz, ale nie chcemy byś jej słuchał. Kto kupuje płyty od złodzieja jest kutasem i niech spierdala - po dwakroć!") pozostaje już jedyną metodą oddziaływania na ostatecznego odbiorcę nielegalnie rozpowszechnianego utworu.
Jednak nawet w przypadku serwerów takich jak Chomikuj.pl lub rapidshare stróże praw autorskich nie ustępują. Niestety często strzelają całkowicie na oślep, utarło się już nawet określenie dla takiego działania – copyright trolling. Na przykład niedawno Internet obiegła, pozornie zabawna, historia wytwórni Warner Bros, która (dokładniej to działająca w jej imieniu firma antypiracka Vobile Inc.) zgłosiła do Google wniosek o usunięcie z wyników wyszukiwania własnej strony, jako zawierającej treści pirackie :D Historia pozornie zabawna, bo tak naprawdę obrazuje, jak bardzo chaotyczne i nierzetelne są prace „firm antypirackich”. Często w ten sposób usuwane są treści legalne (wielkie koncerny powodowały usunięcia nagrań miauczenia kota i treli ptaków, jako rzekomo naruszające ich prawa autorskie), ale zdarzają się też działania wymierzone w bezpośrednią konkurencję. Druzgoczącym przykładem jest Microsoft, który regularnie zgłaszał do Chomikuj.pl kopie dystrybucyjne systemu Linux – konkurencji Windowsa – jako  naruszające prawa autorskie. Właściciel serwera, bez namysłu usuwał wszystkie wskazane pliki [sic!]. Takie działanie opiera się na procedurze notice and takedown. Polega ona na powiadomieniu e-usługodawcy (serwera, np. Chomikuj.pl, YouTube), że wskazany plik narusza prawa autorskie. Na podstawie takiego zgłoszenia plik może zostać usunięty - wtedy nikt ważny nie ma do nikogo pretensji - lub serwer może takie zgłoszenie zignorować i przyjąć na siebie dalszą odpowiedzialność za rozpowszechnianie pliku. Oczywiście zazwyczaj operatorzy wolą kasować wszystko jak leci i nie mieć zmartwienia. Dlatego właśnie procedura notice and takedown stosowana jest często bez namysłu. Walka z piractwem trwa, a skoro nie da się uderzyć w użytkowników, to można pokasować pliki. Szkoda, że wszystkie :/ Jak widać Internetów nie da się opanować, a działania antypirackie to często wylewanie dziecka z kąpielą.
Podsumowując:
1.    Torrenty są NIELEGALNE.
2.    Pobieranie (na własny użytek) z serwerów jest legalne.  
3.    Copyright trolling szaleje :D
Mateusz Siek
Warszawa 19.09.2016 r.

czwartek, 8 września 2016

Nielegal #9/16

Siódme: nie kradnij! Nawet w Internecie! [cz. I] 
Pewnie większość osób zdaje sobie sprawę z tego, że w Internecie prawo również obowiązuje, a w tym także prawa autorskie. Te zaś są masowo naruszane i bez skrępowania pogwałcane. Internet jest ogromnym polem bitwy - nowym frontem wojny o własność intelektualną. Ale mało kto wie, jak dużo osób stoi po ciemnej stronie mocy i prawdopodobnie ma na swoim koncie naruszenie praw autorskich. A ile osób całkowicie nieświadomie było świadkiem kradzieży lub nawet pochwalało ją?


Jak przystało na autora, zacznę [część I] omawianie tego tematu od… siebie, a konkretnie od publikowania treści w Internecie. To częste okoliczności, kiedy nieświadomie dopuszczamy się naruszenia czyichś praw autorskich. Całkiem niewinne zdjęcie doklejone do naszego (najprawdopodobniej naszego) tekstu, czy zbyt obszerny cytat szybko przeradzają się w pospolitą kradzież lub plagiat. Mam oczywiście na myśli działania nieintencjonalne, bo tylko takie znajdują wytłumaczenie. Kradzież popełniana umyślnie jest, w tym kontekście, zwyczajnie nudna, gdyż kradnący doskonale wie co robi i nie wymaga to szerszych analiz. Natomiast jeśli nie zajmujemy się publikowaniem żadnych treści, to i tak warto zastanowić się nad legalnością, tego co przeglądamy w sieci. W jakim świetle kradzież zdjęcia czy tekstu stawia portal, stronę lub nawet małego bloga?

Kwestia fundamentalna: co jest przedmiotem praw autorskich? Zgodnie z art. 1 ust. 1 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2016 r., poz. 666, z późn. zm.) „Przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór)”. Czyli każde zdjęcie, grafika, tekst, film, utwór muzyczny itd. Natomiast w myśl art. 4 ww. ustawy „Nie stanowią przedmiotu prawa autorskiego:1) akty normatywne lub ich urzędowe projekty; 2) urzędowe dokumenty, materiały, znaki i symbole; 3) opublikowane opisy patentowe lub ochronne; 4) proste informacje prasowe.
A co w takim razie oznacza, że utwór jest przedmiotem praw autorskich? Jak wskazano w art. 16 ww. ustawy „(…), autorskie prawa osobiste chronią nieograniczoną w czasie i niepodlegającą zrzeczeniu się lub zbyciu więź twórcy z utworem, a w szczególności prawo do: 1) autorstwa utworu; 2) oznaczenia utworu swoim nazwiskiem lub pseudonimem albo do udostępniania go anonimowo; 3) nienaruszalności treści i formy utworu oraz jego rzetelnego wykorzystania; 4) decydowania o pierwszym udostępnieniu utworu publiczności; 5) nadzoru nad sposobem korzystania z utworu.
Oznacza to w praktyce, ze bez zgody autora nie wolno nam w żaden sposób korzystać z takich utworów. Żadnego przeklejania zdjęć, muzyczki w tle strony, czy grafik ściągniętych z Google.
W tym miejscu pora obalić 4 główne mity, które rzekomo wszystko usprawiedliwiają ;)
1)    Nie jest istotne, czy strona na którą chcemy wrzucić dany utwór jest komercyjna, czy prywatna. Prawa autorskie w tym względzie nie rozróżniają sposobu użytkowania. „Nadzór nad sposobem korzystania z utworu” dotyczy również działalności non-profit, hobbistycznej lub „marginalnej”.
2)    Na stronie, z której chcemy coś „pożyczyć” nie musi być żadnego formalnego zastrzeżenia praw, tj. ©, ®, Copyright, czy All Rights Reserved aby prawo obowiązywało. Jak wskazano w art. 1 ust. 4 ww. ustawy „Ochrona przysługuje twórcy niezależnie od spełnienia jakichkolwiek formalności”. Umieszczenie noty zastrzegającej jest nieistotne z punktu prawa. Działa natomiast psychologicznie – ktoś czuwa nad swoim utworem ;)
3)    Wpisanie źródła lub autora nie załatwia sprawy. Takie działanie nie powoduje, że autor ma nadzór nad sposobem korzystania z utworu. A w skrajnym przypadku może nawet podwójnie naruszać prawa autorskie, gdyż autor ma przecież także prawo do udostępniania utworu anonimowo…
4)   To co jest w Internecie nie staje się częścią domeny publicznej przez sam fakt umieszczenia w Sieci. Jeśli coś trafiło do Internetu, to absolutnie nie oznacza, że stało się wspólną własnością. Choć Sieć jest fascynującym instrumentm globalizacji, to jego użytkownicy nie tworzą wesołej komuny, gdzie każdy, z każdym wszystkim się dzieli. Własność istnieje ;)
Kwestią odrębnie uregulowaną jest tzw. prawo cytatu. Jak wskazano w art. 29 ww. ustawy „Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów oraz rozpowszechnione utwory plastyczne, utwory fotograficzne lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym celami cytatu, takimi jak wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna lub naukowa, nauczanie lub prawami gatunku twórczości.” Z zastrzeżeniem art. 34 tej ustawy, zgodnie z którym „Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące możliwości. Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia, chyba że ustawa stanowi inaczej.”
Reasumując, aby być uczciwym, nie narażać się na konsekwencje prawne, do korzystania z danego utworu wymagana jest zgoda autora. Ale to nie koniec i nie kropka.
W tym miejscu warto jeszcze na chwilę wrócić do pojęcia domeny publicznej. Są to bowiem wszystkie utwory, które nie są objęte prawami autorskimi. Mogły trafić do domeny publicznej z powodu wygaśnięcia praw autorskich (np. w Polsce 70 lat po śmierci autora wygasają autorskie prawa majątkowe) lub z uwagi na niepodleganie prawom autorskim (np. w USA wszystkie utwory powstała ze środków publicznych, m.in. materiały NASA). Z takich zasobów można korzystać do woli. W szerszym rozumieniu są dobrem ogólnym, należącym do ludzkości :P Polecam stronę z katalogiem zbiorów pozostających w domenie publicznej: http://domenapubliczna.org/
Analogicznie do zdjęć NASA, również zdjęcia Prezydenta Obamy (wykonane za publiczne pieniądze) są częścią domeny publicznej. A fotografie naszego Prezydenta? Też są wykonywane za publiczne pieniądze i na tym podobieństwo się kończy :/ Na stronie Prezydent.pl możemy przeczytać notkę następującej treści (stan na dzień 7.09.2016 r.): „Autorskie prawa majątkowe do wszystkich zdjęć fotografów Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej przysługują Kancelarii. Zdjęcia pochodzące z oficjalnego serwisu fotograficznego Kancelarii Prezydenta RP mogą być wykorzystywane jedynie w celu ilustrowania materiałów, dotyczących działań Prezydenta RP. Jakakolwiek ingerencja w integralność zdjęcia - w tym kadrowanie czy obróbka graficzna - jest niedozwolona. Wszelkie wykorzystywanie zdjęć pochodzących z oficjalnego serwisu fotograficznego Kancelarii Prezydenta RP w celach komercyjnych lub w materiałach o charakterze politycznym jest zabronione.” Byłoby smutno ale legalnie, gdyby Prezydent nie podpisał (lub przynajmniej by nie opublikowano – żart!) ustawy z dnia 25 lutego 2016 r. o ponownym wykorzystywaniu informacji sektora publicznego (Dz. U. z 2016 r., poz. 352). Tymczasem w art. 5 ww. ustawy czytamy, że „Każdemu przysługuje prawo do ponownego wykorzystywania informacji sektora publicznego: 1) udostępnionych w systemie teleinformatycznym (…)”. Natomiast zgodnie z art. 2 ust. 2 ww. ustawy „Przez ponowne wykorzystywanie należy rozumieć wykorzystywanie przez osoby fizyczne, osoby prawne i jednostki organizacyjne nieposiadające osobowości prawnej, zwane dalej „użytkownikami”, informacji sektora publicznego, w celach komercyjnych lub niekomercyjnych innych niż pierwotny publiczny cel, dla którego informacja została wytworzona.” Notka na stronie Prezydent.pl, stoi co nieco w opozycji do tych przepisów ;) Tym samym potwierdza się teza stawiana na wstępie: tak wiele osób działa na NIELEGALU…
cdn.
Mateusz Siek
Warszawa 7.09.2016 r.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Nielegal #8/16

Zdelegalizować gżegżółkę! 
 
Język polski uchodzi za jeden z trudniejszych na świecie. Poza niedoścignionymi ą, ę, ć, ś, ń, ź oraz skomplikowanymi zasadami ortografii i interpunkcji mamy jeszcze całą masę wyjątków, które spędzają sen z powiek niejednemu obcokrajowcowi i oczywiście niejednemu uczniowi ;) Nauczyciele pewnie nie raz już słyszeli pytanie: po co tak komplikować ortografię? Czy „gżegżółka” nie mogłaby legalnie zostać „grzegrzułką”? Otóż mogłaby :D 

Na początek jednak krótko rozwinę przykład „gżegżółki” – pomoże to lepiej zrozumieć, gdzie leży problem. Otóż przede wszystkim należy wskazać, że zgodnie z zasadami ortografii po spółgłoskach: b, p, d, t, g, k, ch, j, w piszemy rz. Czyli omawiany wyraz łamie tę zasadę i stanowi wyjątek. Poloniści wskazują przyczynę takiego stanu rzeczy w jego etymologii. „Gżegżółka” – gwarowe określenie kukułki – to pierwotnie „zeżulka”, „zazulka”, „zezulka”, „zuzulka”, „żeżulka”, a następnie „żegżułka”, „żegzulka” (jako zdrobnienie od „zegzula”). Stopniowo przed z/ż zaczęło pojawiać się g (rzekomo w ramach skojarzenia dźwiękonaśladowczego). I może nawet etymologicznie wszystko by się zgadzało, gdyby nie ó, które w „gżegżółce” nie znajduje już żadnego uzasadnienia. Poza tym argument, że w tak zwanym międzyczasie, przed ż dodano g, wydaje się słaby dla kogoś kto zmaga się z nauką języka polskiego ;) A zatem, wracając do naszych polonistów, na pytanie dlaczego wbrew zasadom i logice „gżegżółkę” piszemy tak jak piszemy pozostaje im tylko odpowiedzieć: bo to wyjątek.
 
Podobnie sprawa ma się z odmianą zaimka „ta”. W pisowni używamy w bierniku zawsze „tę”, w mowie dopuszcza się oboczność, choć preferowane jest nadal „tę”. Ale w zasadzie dlaczego „tę”, skoro ciekawą/ładną/interesującą?  Jejku! Bo taka jest zasada… żadna siła argumentu – raczej argument siły.
 
Dość już dziwactw ortografii – pora na prawo ;) Skoro nie da się uzasadnić pisowni niektórych wyrazów, to może można je zmienić? Jak wiadomo język kształtuje się nieustannie i przez wieki. Zmiany potrzebują czasu, czasem bardzo dużo czasu. Tak jak „gżegżółka” przez wieki ewoluowała z „zazulki”, tak też trudno oczekiwać, że jednym ruchem zmieni się w „grzegrzułkę”. A jednak! Z pomocą przychodzi ustawa z dnia z dnia 7 października 1999 r. o języku polskim (Dz. U. z 2011 r. Nr 43, poz. 224, z późn. zm.). Zgodnie z art. 13 ust. 1 ww. ustawy Rada [Języka Polskiego], na wniosek ministra właściwego do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego, ministra właściwego do spraw oświaty i wychowania, ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, Prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Prezesa Polskiej Akademii Nauk lub z własnej inicjatywy, wyraża, w drodze uchwały, opinie o używaniu języka polskiego w działalności publicznej oraz w obrocie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z udziałem konsumentów i przy wykonywaniu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej przepisów z zakresu prawa pracy oraz ustala zasady ortografii i interpunkcji języka polskiego. Tym samym należy rozumieć, że w drodze uchwały ortograficznej, Rada może zmienić zasadę pisowni wyrazu, np. „gżegżółki”! Ot, przegłosować, że od jutra poprawny będzie zapis „grzegrzułka” ;)
 
O opinię w tej sprawie (interpretacji ww. przepisu i kompetencji w nim zawartych) poprosiłem Radę Języka Polskiego – jako instytucję najlepiej zorientowaną w swoich uprawnieniach. W odpowiedzi, prof. dr hab. Andrzej Markowski Przewodniczący Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN potwierdził moją interpretację wskazując, że do kompetencji Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN należy ustalanie zasad ortografii i interpunkcji, co oznacza także możliwość zmian w tym zakresie. Ponadto profesor przywołał przykład uchwały ortograficznej nr 18 Rady Języka Polskiego w sprawie zapisu tytułów czasopism i cykli wydawniczych (przyjętej na XXIX posiedzeniu plenarnym dn. 8 grudnia 2008 r.), kiedy to Rada skorzystała z omawianego uprawnienia. 
 
Praktyka jednak pokazuje, że nie ma co liczyć na uchwałę w sprawie „gżegżółki” czy zaimka „ta”. Tego rodzaju zmiany dokonują się latami, a wspomniana instytucja raczej nie jest i nie będzie zainteresowana przyspieszaniem tego procesu. I chyba dobrze, bo gdyby przyjąć zwyczaj częstych korekt w ortografii, dokonywanych za pomocą uchwał, to dopiero mielibyśmy bałagan. Ciężko byłoby być na bieżąco i nauczać, która pisownia aktualnie jest LEGALNA!
 
Na zakończenie przypomnę jeszcze apel profesora Jana MiodkaProszę was, abyście nie wymyślali dyktand, w których roi się od takich słów, jak gżegżółka czy rzeżucha. Takie dyktanda utrwalają megalomański mit o wyjątkowości i trudności polskiej ortografii. Musimy go obalić. Uczniowie potrzebują tekstów przeciętnych, które są zrozumiałe. Najlepiej losowo otworzyć książkę i podyktować pół strony. W taki sposób uczniowie nie zniechęcą się do ortografii i nauczą poprawnej pisowni. 
 

Mateusz Siek
Warszawa 3.08.2016 r.